wtorek, 7 lutego 2017

W błękicie

Zawartość tej notki miała pojawić się na blogu w marcu zeszłego roku. Albo chociaż na wiosnę. No, tylko że, ale...


Na początku, słowem wstępu i wyjaśnienia.
Ostatni wpis był, jak łatwo zauważyć, we wrześniu. A i to głównie dlatego, że miałam go praktycznie skończonego i jakoś tak temat na temat wyszedł.
Wcześniej ciężko mi było się zebrać do pisania, bo miałam bardzo dużo pracy nad zamówieniami (część z nich będę chciała tutaj zresztą pokazać, jak wyjdzie - zobaczymy), no i chciałam spróbować dodawać też wersję anglojęzyczną - a to z notki przygotowywanej przez kilka godzin (obróbka zdjęć, pisanie, sprawdzanie źródeł, upewnianie się, doszukiwanie) robiło jeszcze więcej godzin.
A od jesieni ogólnie trochę mi się podziało i nawet niespecjalnie mi się chciało dokumentować nowe wytwory (też szyte jakoś tak bez przekonania, chociaż to kilka naprawdę fajnych tematów), a co dopiero pisać bloga.
Raczej nie piszę tutaj o sobie w kontekście pozarekonstrukcyjnym, więc powiem tylko: to była mroczna, mroczna noc, tej jesieni i zimy. Na szczęście chyba (mam nadzieję, acz nie chcę zapeszyć) będzie iść z wolna ku lepszemu, a przynajmniej poczyniłam ku temu pewne kroki.
I mam nadzieję, że będę pisać regularniej. W każdym razie na kolejne dwie notki materiał mam mniej więcej ogarnięty i trochę zaległości przygotowanych też prawie do publikacji.

A teraz do meritum. Bardzo dawno temu poczyniłam dwa podejścia do sukni fartuchowej na podstawie skrawków znalezionych w Kostrup. A raczej do ich wersji w interpretacji muzeów. Wersji nie mającej wiele wspólnego z materiałem archeologicznym. Btw to ładnie pokazuje, że na "wersje muzealne" należy uważać, bo często gęsto to jest ni przypiął, ni przyłatał, albo w ogóle mroki takie, że aż boli (ostatniego lata pojeździłam nieco po polskich muzeach i tak, te cuda, jakie bywały gdzieniegdzie, na dobrych, solidnie przygotowanych ekspozycjach, wrzucone jako rekonstrukcje strojów z epoki to naprawdę bolały).
Dosyć szybko postanowiłam uszyć wersję "poprawniejszą", o której pisałam tutaj.
Ale od postanowienia do wykonania droga była usiana szkłem i gwoździami na sztorc.

Najpierw - czas. Wypełniały go zlecenia, wyjazdy, i na szycie dla siebie czasu już nie starczało. Do tego ogarniałam jeszcze inne rekonstrukcyjne projekty.
Potem - długo szukałam odpowiedniej tkaniny. Chciałam coś możliwie podobnego do oryginału - żeby było niebieskie, w skosie i cienkie. Tja, szukaj wiatru w polu. Jak sobie nie utkasz, to takiego wała. A wtedy nie byłam jeszcze na etapie że sobie utkam (teraz jestem jego bliżej, albowiem pół roku temu stałam się szczęśliwą posiadaczką krosien poziomych do kompletu z nieustawnymi krosnami pionowymi, które czasem zabieram na pokazy, ale na których niekoniecznie chciałabym pracować na dłuższą metę - ale to temat na inny wpis). Tkaninę znalazłam wreszcie zeszłej zimy. Nie ideał ideałów - ma świetny kolor, idealną grubość, ale niestety splot płócienny. Cóż, uznałam, że zawsze mogę uszyć kolejną wersję kiecki, a tą potraktować jako testową.


Szybko usiadłam do szycia, i już już wydawało się, że spełnię obietnicę i do końca marca pokażę dzieło ukończone, ale nie. Bo oto albowiem przyszedł czas na plisowanie.
W oryginale pliski mają ok. 5 mm wysokości i takie też postanowiłam zrobić - w końcu to jest jeden z niewielu pewników dotyczących tej sukni.
Podejście pierwsze, malujemy kredką krawiecką linie, "prowadnice" do szycia. I "dupa, dupa, świątek, piątek, wiosło, wiosło" że tak zacytuję. Ponieważ w kolejnych rzędach nici, które miały ściągnąć tkaninę w plisy, przeszyte miejsca nie pokrywały się idealnie, wyszła krzywa, bułowata kaszana (albo może żymlok raczej, jak już bułowata). Do sprucia.
Ok, polafiryndowawszy sobie nieco, głównie na siebie i swoją niestaranność, poczyniłam podejście nr. 2.


Nie wiem jakie licho pokusiło mnie, żeby spróbować "prowadnice" tym razem wysz. Po ośmiu, uwiecznionych na zdjęciu rozpoczynającym ten wpis, porzuciłam ten wyjątkowo durny pomysł.
Na szczęście od razu wpadłam na kolejny, genialny w swej prostocie. No przecież kartki w kratkę, takie zwykłe zeszytowe, mają kratki dokładnie co 5 mm. Heureka! Przyszpiliłam więc arkusz papieru do tkaniny, przeszyłam radośnie pierwszych kilka rajek... i zapał mnie odszedł. Serio, to jest totalne dziubdzianie wymagające anielskiej cierpliwości i mrówczej dokładności. Obydwu tych cnót dowolni bogowie od rozdawania cnót mi poskąpili.
I tak, mimo wielkich chęci, kiecka nie została skończona do końca marca.
Ani do końca kwietnia. Ani maja. Aż przyszedł czerwiec, a w czerwcu jechaliśmy na festiwal do Moskwy.


Zasadniczo Rosjanie mają naprawdę dobry poziom rekonstrukcji. Wiadomo, cuda różne i niewidy się zdarzają, ale ogólnie warto by do chociaż takiego dążyć w Polsce. Chociażby do tego, żeby, jak ktoś chce się robić na bogato, to robił to w zgodzie z wiedzą archeologiczną i historyczną, a nie że jarl bez butów, potargany, sznurkiem przewiązany, ale tunika czerwona (to tylko taki przykład). Wracając do tematu - skoro wybieraliśmy się na festiwal do Moskwy, uznałam, że wypadałoby mieć ze sobą jakiś jeden zestaw, w którym nie będę przynosić wstydu naszej reprezentacji. Zabrałam się więc za kończenie kiecki - konkretnie przeszyłam kolejne dwa rzędy plis i wciągnął mnie wir przygotowań, kończenia zamówień i innych takich.


Ambicja jednak została. Wszelkie ciuchy, które chciałam dokończyć albo przerobić wrzuciłam do bagażu podręcznego. I tak, w ciągu jakichś 30 godzin w autokarze, skończyłam suknię. Nie szyłam cały czas, ale podejrzewam, że na samo plisowanie - a więc przeszycie nici, ściągnięcie ich, wyrównanie plisek, zabezpieczenie przez przeszycie nadmiarowej nici, zeszło mi jakieś 20 godzin cuzamen do kupy. A potem zostało jeszcze doszycie ramiączek, pętelek, zabezpieczenie szwów od wewnątrz, no i doszycie krajki - ale to już po powrocie do Polski, bo oczywiście krajki zapomniałam.Ufff, powiem Wam, że szybko się kolejny raz za ten model sukni fartuchowej nie wezmę. Efekt podoba mi się bardzo, ale ilość roboty jest wprost proporcjonalna do tegoż efektu.


Jak wiadomo, zachowany fragment jest niewielki i nie mówi nic o tym, jak wyglądał ciąg dalszy sukni - boki, dół. Tutaj posłużyłam się więc wiedzą o krojach z epoki i kombinowaniem "jak rozmieszczałabym elementy na postawach tkaniny historycznej szerokości".
Przód jest z prostokąta, uznałam, że tutaj całe dopasowanie załatwi plisowanie. Boki to nierówne trapezy, tył węższy prostokąt. Dodatkowo między trapezami a prostokątami wszyłam trójkątne kliny, pozostałe po wycinaniu trapezów. Początkowo nie zamierzałam ich wszywać, ale pożałowałam tkaniny - a ładnie dodały obwodu. Jak na bogatości, to na bogatości.


Wełenka jest bardzo cieniutka, a mimo to splisowany fragment jest sztywny i twardy - przy noszeniu uczucie jest niemalże jakby się miało na sobie jakiś pierwowzór gorsetu. Spłaszcza też trochę biust - w moim przypadku to w sumie nie rzutuje, bo mam go wystarczająco. Poniekąd trochę też go podtrzymuje.
W talii kiecka nie jest specjalnie dopasowana, ale też nawet się nie starałam, żeby była. W tym kierunku poszła Hilde Thunem w swojej wersji, u niej krój jest nieco inny i suknia bardziej wyraźnie rozszerza się dopiero od pasa - dokładnie można doczytać na jej stronie, którą po raz kolejny polecam.
Nie wyobrażam sobie uszycia tej kiecki z grubszej wełny - wtedy na przodzie to już w ogóle byłaby kamizelka kuloodporna, nie mówiąc już, że trudniej byłoby ułożyć plisy. Zastanawiam się też nad kwestią górnej krawędzi - u mnie brzeg jest założony, co oczywiście pogrubia plisy w tym miejscu, i sprawia, że nieco się wachlarzowato rozłażą. Przy kolejnym podejściu (na pewno takie w końcu nastąpi) będę musiała z tym pokombinować.


Bardzo fajną cechą użytej tkaniny jest to, że cudnie się układa. Gorsze jest to, że koszmarnie się gniecie. Co zresztą dodało mi roboty przy obróbce zdjęć, bo trzeba było chociaż część zagnieceń "wyprasować".
Ciekawa jestem, czy byłaby różnica, gdyby jednak była tkana w skosie.

Tak myślę, że kiedyś, kiedy już opanuję tkanie w stopniu wstarczającym, utkam sobie odpowiedni materiał, pofarbuję - bo w międzyczasie rozgryzłam też barwienie indygo, póki co z ekstraktu, ale w Białogrodzie rośnie mi zagonek urzetu i myślę, że przyszłe lato będzie obfitować w barwierskie eksperymenty i naukę - i uszyję kolejną wersję. A co! A póki co będę się cieszyć z tej, bo jestem z niej naprawdę zadowolona. Serio, większość moich ciuchów sprawia mi radość, ale tutaj satysfakcja była ogromna po skończeniu.
No i na tle strojów rosyjskich koleżanek mój nie odstawał :)


Pozuje moja przyjaciółka, Rhiannon. Myślę, że jeszcze nie raz ją tutaj zobaczycie, bo to moja druga ulubiona modelka (pierwsza to Katla). 
Foty autorstwa mojego, cztery pierwsze w mojej obróbce, a następne w obróbce Rhiannon. Potraktowałyśmy okazję uwieczniania sukni z Kostrup jako świetny pretekst do poćwiczenia właśnie "postprodukcji" zdjęć - moje pierwsze podejście od kilku lat. I chyba znów mi się spodobało. Nie mówiąc, że przy okazji wpadło nam do głów sporo pomysłów na kolejne sesje, nie tylko okołohistorycznostrojowe.

A na koniec taka zajawka - kto zgadnie, o czym będzie kolejny wpis?


P.s. - Nie mam zielonego, a nawet niebieskiego pojęcia, dlaczego cześć tekstu jest niebieska i nie chce się zmienić na czarny. Może dostosowuje się do tytułu. Spróbuję jeszcze później coś z tym zrobić.

2 komentarze:

  1. Kiecka jest absolutnie prześliczna <3 i ma ogonek a'la walkiria (nie wiem, czy efekt zamierzony, ale i tak mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie był zamierzony, ale jak już wyszedł (przez niesymetryczny kształt klinów), to stwierdziłam, że mi się podoba :)

      Usuń