środa, 28 września 2011

Pierwsze zakręcenie wrzeciona ;)

A dziś, jako że mi się na wspomnienia ogólnie zebrało, tutaj też będzie wspomnieniowo - notka z mojego starego bloga dotycząca... no kto by pomyślał ;-) - pierwszej próby przędzenia. 
No, powiedzmy pierwszej udanej. 
I o dziwo - na długi później czas jedynej, sama właściwie nie wiem czemu, ale ja tak często mam, że sprawy wciągają mnie dopiero od drugiego razu. 


Cofnijmy się więc kawałek w przeszłość.


Był 9 października 2009 roku. Zgromadzeni w bunkrze pod... eee, hm, to chyba nie do końca to ;)



*** 


09.10.2009


Skoro pomysł wpadł mi do głowy - należało przystąpić do jego realizacji.
Rudego o wykonanie wrzeciona doprosić się nie mogłam - mam więc produkcji Apaczomira, ładniutkie, zgrabne, z glinianym przęślikiem. (do dziś go używam, choć prześlik był już dwa razy klejony - przyp. mój)





Pewnego wieczora wzięłam się z entuzjazmem do pracy... i jak to zwykle bywa, w praktyce okazało się to trudniejsze niż wyglądało na obrazkach i filmach. Ale w końcu każdy kiedyś zaczynał :]
Pierwszy kawałek przędzy - gruby, guzłowaty. Do wyrzucenia. (jak to się nazywa - że "art jarn"? ;) - przyp. mój)

Dłuższy czas nie miałam czasu, ale ostatnio postanowiłam znów pobawić się w przędzenie.
Więc jeszcze raz - analiza obrazków, opisów, filmików. Kolejne próby. 

W końcu udało mi się w ogóle zacząć, a nitka trzyma się wrzeciona ;]
Zobaczymy co z tego wyjdzie - oraz jak długa praktyka uczyni... no, może nie mistrza, ale przynajmniej czeladnika ;-)



Wełna czesankowa. Z tego co pamiętam - z polskich owiec, ani specjalnie gładka, ani wyczesana. Czyli w sam raz na pierwszy raz ;-)



Od takiego pasemka wszystko się rozpoczyna. Należy je wysnuć z kłębka czesanki, kawałkiem włóczki lub przędzy przywiązać do wrzeciona... i zabawa się zaczyna.



A tak się kończy - gotowa przędza nawinięta na wrzeciono, w tle ostatni kawałek czesanki. Wyszedł całkiem długi odcinek (...).
Muszę wrzucić jeszcze fotkę wrzeciona w działaniu - kiedy znajdę kogoś, kto mi ją zrobi przy dziennym świetle.



Oczywiście początki są trudne i krzywe ;-) Wyraźnie widać zgrubienie i niedoprzędzoną wełnę, były dużo gorsze fragmenty, ale gdzieś w środku kłębka, więc nie odwijałam do zdjęcia, żeby nie poplątać całości.



Tutaj nieco lepszy kawałek - w miarę równy, choć wciąż gruby. To naprawdę wielka radocha, kiedy zaczyna wychodzić równo. Z tym, że w moim wypadku najdłuższe równo ma póki co 10 cm :D



I wreszcie najlepszy fragment - cieniutki niemalże jak w tkaninie w tle, równy... paradoksalnie udało mi się go uprząść zaraz na początku, po prawej stronie widać nawet kawałek włóczki mocujący do wrzeciona. Dopiero później zaczęły się schody ;]



Przędzę nawinęłam na książkę, później przewinęłam, powiązałam i do prania w letniej wodzie - aby skręt się utrwalił (na takiej zasadzie jak w filcowaniu nieco).



Tak wyglądała po praniu - zanim została rozłożona do schnięcia. Z tego co znalazłam, wełna musi leżeć na płasko, w miejscu ciepłym i przewiewnym, ale nie narażona na gwałtowne schnięcie (czyli odpada słoneczny parapet) i tak sobie schnąć nawet kilka dni.



I to by było tyle na dzisiaj ;-)
Znalazłam też mój wrzecionowy obiekt pożądania (oczywiście nie w klimatach rekonstrukcyjnych):
wrzeciono z turkusowym przęślikiem
Niestety przy moim obecnym stanie finansowym, pozostanie póki co marzeniem.

09.10.09



*** 


A swoją drogą to wrzeciono z linku do dziś mi się straszliwie podoba i do dziś takowego nie posiadam -
cóż, jakby ktoś chciał mi coś kupić na urodziny i brakowało mu pomysłu... ;-) Chociaż może bardziej takie:
labradorytowy przęślik - uwielbiam-kocham-ubóstwiam labradoryty :)


Od tamtego czasu dorobiłam się drugiego wrzeciona z glinianym przęślikiem, także produkcji Apaczomira, oraz kościanego prześlika tegoż samego autorstwa, do którego "patyk" doskrobałam sobie sama. Najlepiej mi się działa na tym drugim - jakoś tak najfajniej się kręci. Acz przyznam, że z trzecim za dużo nie pracowałam jeszcze. 
A swoją drogą ostatnio wzięłam się za coś, co od pierwszej próby dobrych 5 lat temu wydawało mi się zabawą zupełnie nie dla mnie - krajkowania. Obaczymy, co z tego wyjdzie. Czyżby kolejny raz zasada drugiej próby? 

3 komentarze:

  1. I po co otwierałam te linki od Ciebie? Teraz nie zasnę...;/ Jestem na "rozłożonym w czasie" etapie przyzwyczajania się do kupienia wrzeciona :D. Na razie korzystam z pracy innych uzdolnionych łapek i zgłębiam tajniki tkania na tabliczkach (bardko już w miarę, w miarę)
    Pozdrawiam i życzę sukcesów.
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  2. A po co Ci zaraz kupowac takie? Toz ten prząslik to on bardzo podobny jest do czegos co sie nazywa donuts i jest w kazdym sklepie z kamieniami naturalnymi , są tez z labradorytu , korala etc. Tylko patyk dorobic.... I kosztuje grosze.Sama sobie zrób.Jeszce ładniejszy bedzie.Powodzenia

    OdpowiedzUsuń
  3. W sumie racja - i bez haczyka, który mi do szczęścia nijak nie jest potrzebny :)
    Póki co ostatnio dorabiałam wrzeciono do przęślika kościanego od Apaczomira - trochę idąc na łatwiznę, bo nie skrobałam od podstaw, tylko przerobiłam rączkę od drewnianego pędzla ;-)

    OdpowiedzUsuń