niedziela, 9 czerwca 2013

Najlepsze są te podróże, w których niekoniecznie docieramy do pierwotnie założonego celu...

czyli jak nie dotarliśmy do Jorku ;)

Pod koniec maja wybraliśmy się w kilka osób na imprezę historyczną do Jorku pod Hamburgiem na którą bardzo namawiała nas nasza wspólna niemiecka znajoma. W skład naszej ekipy wyjazdowej wchodzili tym razem Ulf i Iza, Trzebor i Andżelika oraz Ziemek z Andrzejem.

Ale zanim zdążyliśmy do Jorku dotrzeć
- dotarła tam powódź i impreza została odwołana. Wiadomość ta zaskoczyła nas na Berlinerring. Pogłówkowaliśmy co tu zrobić, w końcu piękny piątkowy poranek, i tak przejechaliśmy już jakiś tysiąc kilometrów, trochę żal wracać do domu ;)
Na szczęście w ostatniej chwili przed wyjazdem z domu zapakowałam laptopa - posprawdzaliśmy gdzie w okolicy odbywają się jakieś imprezy historyczne, znajoma uruchomiła swoje kontakty... i tak wylądowaliśmy w Brandenburg an der Havel (według Wikipedii polska historyczna nazwa tego miasta to Branibórz ;).
A konkretnie wylądowaliśmy w Slawendorf - niedużej acz przeuroczej rekonstrukcji słowiańskiej wioski.
Dlaczego słowiańskiej? Ano dlatego, że tereny te zamieszkiwali we wczesnym średniowieczu Słowianie połabscy, a w miejscu obecnego miasta Brandenburg znajdowała się ichniejsza twierdza - Brenna (wspomniana pierwszy raz jako Brennaburg, taki słowiańsko-germański miks nazewniczy).

Wróćmy jednak do samego Slawendorf - miejsce jak już pisałam jest przeurocze. Cała wioska nie jest duża, ba - jest na tyle mała, że z drugiego brzegu rzeki mieliśmy poważny problem z jej wypatrzeniem kiedy szukaliśmy miejsca w które właściwie mamy dotrzeć. Było to spowodowane także tym, że cała osada tonie w zieleni, od strony wody osłonięta jest wysokimi drzewami, mnóstwo drzew znajduje się też między domostwami. Sprawia to że całość jest bardzo klimatyczna.
Dodatkowo - nie wiem, czy w Polsce istnieje chociaż jedna tak dobrze odtworzona wioska wczesnośredniowieczna. Począwszy od wymiarów zabudowań, przez technologie po wykorzystanie dartych desek. Poza domostwami jest tam też mnóstwo drobniejszych zabudowań - szopek, zagródek, przybudówek, ogródków otczonych plecionkowymi płotkami, jest studnia, są wozy czy koryta pomiędzy budynkami, nawet rynsztok między chatami się utworzył od spływajacej z dachów wody ;) Dzięki temu całość wygląda właśnie jak żyjąca wioska a nie makieta.
Dodajmy, że na terenie osady znajdują się też cztery chaty "schroniskowe" (mieliśmy okazję przespać w nich drugiej nocy kiedy cały nasz sprzęt był już dokumentnie przemoczony a ulewa wcale nie wyglądała jakby zbliżała się ku końcowi) - mieszczące miejsca noclegowe o standardzie schroniskowym, ot - dwa piętrowe łóżka, ława, ryczki, kilka półek... Wszystko utrzymane w klimacie, wszystko zrobione z pięknych grubych dech, łączone na kołki - no takie ryczki to ja bym chętnie na wyjazdy historyczne woziła ;) Jedynymi współczesnymi elementami była lampa, czujnik pożarowy i oświetlenie drogi ewakuacyjnej a ich przewody też były sprytnie zamaskowane konopną tkaniną. Z zewnątrz cały "zakątek hotelowy" wyglądał jak dworzyszcze możnowładcy czy innej szychy, także nie były widoczne współczesne elementy i bardzo ładnie wpasowywał się w klimat. Da się? No da się...

Sama impreza - cóż, cały czas lało, co zazwyczaj kładzie nieco tego typu wydarzenia. Ale pierwszej nocy, jeszcze pogodnej, co pobalowaliśmy to nasze a i nawet nastąpiła integracja międzynarodowa ;) A w sobotę na biesiadzie mieli bardzo dobre żarełko - to znaczy akurat ja lubię i dojrzewającą szynkę i takie nietypowe dosyć cuda jak zupa ze śmietany i jabłek (muszę to kiedyś w domu powtórzyć).
No i także w sobotę mieliśmy z Izą, Ulfem i Oberkuchcikiem Andrzejem prawdziwy quest niczym z RPGa :D Zaczęło się od tego, że skoli deszczu wszystko mieliśmy totalnie przemoczone, zaczęliśmy więc kombinować, czy nie dałoby się wprosić do którejś z nieużywanych chat. Był jeden problem - nie bardzo było kogo zapytać o pozwolenie, bo organizatorzy stracili się gdzieś z naszego zasięgu. Dodajmy, dla lepszego zarysowania sytuacji - wcześniej, idąc przez wioskę z Iza i Ulfem stwierdziłam, że miałam poprzedniego dnia taki moment, że obudziłam się popołudniu (odsypialiśmy wszyscy nocną jazdę) i akurat testowano nagłośnienie - leżę więc sobie w wyrku, w tle jakaś choby-średniowieczne plumkanie i, na pierwszym planie, odgłosy wioski: jakieś drzwi skrzypią, ktoś coś mówi... Moje pierwsze skojarzenie było - no jak w jakiejś grze ;) Ok, wróćmy do tematu. Staliśmy więc sobie naszą ekipą pod wezwaniem zastanawiając się "kogobytu" a dokładnie naprzeciwko nas rozbita była taka bardziej fantasy niż historyczna przenośna tawerna. Iza, jedyna szprechająca coraz bardziej zniechęcona i wkurzona, bo mokro, zimno, do domu daleko i wtedy wpadłam na pomysł - idźmy do karczmy. W karczmie zawsze dostaje się questa albo można posłuchać plotek ;) Tak też zrobiliśmy - i tutaj zaczęło być jak w porządnym RPGu, bo z karczmy odesłano nas znaleźć pewnego człeka w innej lokacji, człek nazał nam iść za sobą, no brakowało tylko ubicia jakiegoś zwierza po drodze, ewentualnie drobnego rabunku czy innych zbójcerzy ;)
Skończyło się na tym, że nocowaliśmy w "zakątku hotelowym", co wszystkim od razu poprawiło humory na tyle, że wieczorem, już niemalże susi a na pewno z perspektywą spania w suchych łóżkach - zagraliśmy sobie krótką sesyjkę, wymyśloną ad hoc przez Rudego ;)
Swoją drogą naszła nas myśli, że warto by na takie festiwale brać ze sobą jakieś gry planszowe czy karcianki - ile można pić przy ognisku ;)

Zdjęć nie mam za dużo - bo lało i nie chciało mi się moknąć z aparatem - ale co mam, to dam ;)


Chłopaki mokną...


... i mokną...


I my zresztą też mokliśmy.


Na szczęście nasz Wielki Podkuchenny dzielnie mieszał zupę pocieszenia ;)


O tą właśnie.


Po sąsiedzku mieliśmy prządkę - ale przędła głównie na kołowrotku, takim zupełnie współczesnym. 
Za to runo miała ładne. I motowidła też.


A tu drudzy sąsiedzi.


I trzeci - trzeci mieli werandkę pełną roślinnie barwionych wełenek.


A tutaj sam mistrz Rudsey testuje Zupę Pocieszenia ;)

I to by było na tyle jeśli chodzi o zdjęcia z Slawendorfu. Ale to jeszcze nie koniec, albowiem w drodze powrotnej zahaczyliśmy o Raddusch.



Byk do którego przymierzała się Andżelika ;)


Tak się buduje palisady...


I ekspozycja w środku - bardzo sympatycznie zaaranżowana.


Makieta domostwa z III-IV w. - podziwiam tego kto wymodelował te mini-krosienka - widać jak bardzo są szczegółowe, a miały wielkość może paczki papierosów - a może nawet mniej. 


No i zdjęcie okołoprząśniczkowe musi być - chociaż tym razem nie moje ;)


Na wystawie wiele było ciekawych eksponatów - nie tylko słowiańskich, ale też późnośredniowiecznych, z epoki brązu (głównie kultury łużyckiej) no i oczywiście także germańskich - powyżej makieta pana i pani.


A z wału, w kierunku na Breslau, było widać takie falujące morza traw... :)

I tutaj zakończę opowieść o tym jak nie dotarliśmy do Jorku. Cóż, często najciekawsze są te podróże w których niekoniecznie docieramy do celu jaki sobie założyliśmy na początku drogi. A na pewno najwięcej z nich opowieści :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz