Miało być wcześniej, ale dopiero dzisiaj udało mi się zgrać z aparatu zdjęcia.
Wrotycz jest dosyć pospolicie występującą roślinką, o tej porze roku można spotkać go na łąkach, nieużytkach, gruzowiskach - w mojej okolicy na przykład dużo rośnie przy torach kolejowych. Raczej nie na terenach podmokłych.
Wrotycz jest tak poza tym trujący, no ale jeśli nie zamierzamy go jeść - ani spijać barwnika - to nic nam nie grozi (chociaż z drugiej strony kiedyś go do potraw dodawano... ale też używano sporej ilości innych niespecjalnie zdrowych specyfików).
Ma też bardzo intensywny charakterystyczny zapach - dla jednych przyjemny, innych odrzucający.
Do barwienia wykorzystuje się same żółte kwiatki. Zbiera się je szybko, bo i koszyczków kwiatowych jest na jednej roślinie dużo, i wrotycz rośnie przeważnie w większych kępach.
Żółtych kwiatków miałam mniej więcej całą moją glinianą michę. Zalałam je wodą i odstawiłam na jakieś dwa dni. A po dwóch dniach, zagotowaniu i odcedzeniu zielska - uzyskałam garnek takiego ładnego żółciutkiego barwnika.
Część wełny zaprawiłam przed farbowaniem w ałunie, część tylko przepłukałam wodą- różnica w kolorze jest bardzo widoczna. Znowu wykorzystałam kremowe przędze - cienką i grubą, oraz szarą włóczkę.
Tym razem postanowiłam także poeksperymentować z lnem. Kawałek naturalnego, lekko bielonego lnu (kolor wyjściowy - jasny beż, kremowy) zaprawiłam wg przepisu z "Barwienia naturalnego" Katarzyny
Schmidt-Przewoźnej, w ałunie i sodzie oczyszczonej.
Gotowało się wszystko w barwniku około 3 godzin, zarówno pierwsza jak i druga porcja.
Od lewej - przędza z pierwszego barwienia, zaprawiana wcześniej ałunem, przędza jasna z pierwszego barwienia nie zaprawiana ałunem, włóczka szara z drugiego barwienia, zaprawiana ałunem, przędza jasna z drugiego barwienia, zaprawiana ałunem, przędza jasna z drugiego barwienia zaprawiana ałunem. Kolory są na żywo trochę wyrazistsze. Ogólnie z pierwszego barwienia wyszła bardzo ładna żółć, zarówno na zaprawianej jak i nie zaprawianej wełnie.
Na drugim zdjęciu lepiej widać efekt na szarej włóczce - kolor hm... szaro-żółto-oliwkowy?
No i jeszcze len. Len z kremowego stał się kremowo-żółty. Porównanie z kartką z drukarki, bo oczywiście zapomniałam zostawić sobie kawałka niebarwionego, a więcej z tego rodzaju już nie mam. Zasadniczo kolor bledziutki, delikatny, mocno rozbielony.
Tysiąc lat temu nie specjalnie chciałoby mi się tyle babrać - bo jednak jest to sporo roboty gdyby chcieć przygotować barwnik na przędzę w ilości potrzebnej do uzyskania tkaniny na ciuchy - dla osiągnięcia tak subtelnego efektu ;-)
Można powiedzieć: "Da się tak farbować? Da. To pewnie i kiedyś farbowali." Biorąc jednak pod uwagę ilość czasu jaką trzeba poświęcić - a którą można wykorzystać na prace gospodarskie zapewniające mieszkańcom przeżycie... Wg. Thora Ewinga (artykuł "‘í litklæðum’ – Coloured Clothes in Medieval Scandinavian Literature and Archaeology") we wczesnośredniowiecznej Skandynawii lny stosowano raczej w wersji naturalnej i bielonej, aczkolwiek prawdopodobnie z rzadka były też farbowane - tak od siebie dodam, że myślę, że barwnikami na tyle silnymi, żeby dały ładny efekt przy stosunkowo małym nakładzie środków, bo inaczej była by to trochę "robota głupiego".
Kupiłam do włosów, ale odsypię nieco na farbowanie, bardzo mnie ciekawią efekty.
Włosy farbuje się indygo na czarno - najpierw nakładając hennę, a później, na zabarwione nią na rudo upierzenie - właśnie indygo, w postaci szpinakowo-zielonej papki, która utlenia się dosyć szybko do bardzo ciemnego granatu. Efekt jest bardzo ładny i naturalny, nie jak przy chemicznych farbach, a przy tym włosy odżywione. Dwie wady - dosyć długo cały proces trwa (przynajmniej 4 h samego farbowania, a przygotować henne trzeba wcześniej) i czasem włosy mogą mieć w pierwszym dniu po farbowaniu zielonkawe pobłyski - znikają kiedy indygo się utlenia.
Za pomocą indygo można też malować na skórze - taka niebieska wersja mehendi.
I to by było tyle na dziś :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz